Jakub Frączek 2e

ONI ŚPIĄ – recenzja filmu „Wieża. Jasny dzień.”

Gdy kilka miesięcy temu, przy porannej kawie, sprawdzałem relację z festiwalu w Gdyni, zwróciłem szczególną uwagę na tytuł odważnie nazywany pierwszym dobrym polskim horrorem – „Wieżę. Jasny dzień” w reżyserii Jagody Szelc. Otrzymana nagroda za najlepszy scenariusz jeszcze bardziej podkręciła moje oczekiwania… , ale wydawało się, że będę musiał obejść się smakiem. Żaden z lokalnych siedleckich multipleksów nie miał w planach grania tego elektryzującego debiutu. No cóż, nie pierwszy raz, nie ostatni, jakoś to przeżyję. Tym większe było moje zdziwienie, gdy malutkie, jednosalowe łukowskie kino, w którym najczęściej widywałem jedynie nowe pitbule i poradonazdradopodobne twory, zaprosiło mnie na ten właśnie seans w swojej przyjaznej, przystępnej cenie. Ponieważ grzechem byłoby z takiej sytuacji nie skorzystać, wybrałem się i, odpowiadając na główne pytanie - tak, podobało mi się, choć nie jest to film dla wszystkich.


„Wieża. Jasny dzień” zaczyna się od ujęć na majestatyczne góry. Słyszymy niepokojącą muzykę, która nasila się i tworzy nieprzyjemną atmosferę. Następnie z lotu ptaka widzimy samochód, dźwięk narasta coraz bardziej zwiastując katastrofę, widzimy osoby siedzące w aucie… i nagle przeskakujemy do normalnej rozmowy o tym, w którym momencie trzeba było skręcić. Ostre, niespodziewane cięcia to coś, do czego będziemy musieli się przyzwyczaić. Podobnie jest z podwójnymi scenami: na przykład, gdy samochód z bohaterami wjeżdża na podwórze, najpierw oglądamy to z perspektywy pasażerów, następnie tę samą scenę oczami pani domu. Główną bohaterką jest Mula (skrót od Melania), która wraz z mężem Michałem przygotowuje się do pierwszej komunii swojej córki, Niny. W tym ważnym dniu dołączyć ma do nich Andrzej, brat Muli wraz z żoną i dwójką dzieci, oraz ostatnia z trójki rodzeństwa, Kaja, biologiczna matka Niny, którą porzuciła, gdy ta była jeszcze malutka (spokojnie, to nie jest żaden spoiler, twórcy sami nam o tym mówią w pierwszych dziesięciu minutach filmu). Od razu wyczuwalny jest chłód, z jakim Mula traktuje siostrę. Nikt z nas jednak się temu nie dziwi: porzuciła córkę, porzuciła sparaliżowaną matkę, którą teraz musi zajmować się Mula, zniknęła nie wiadomo dokąd, po czym nagle wraca. Zresztą, bohaterka grana przez Krotoską z góry dyktuje przybywającej swoje warunki – nikt nie może się dowiedzieć o tym, czyim dzieckiem jest Nina, a sama Kaja ma zachowywać się normalnie. Z czasem zaczynają dziać się dziwne rzeczy: pies spuszczony ze smyczy w środku lasu sam wraca do domu (czego nigdy wcześniej nie robił), matka rodzeństwa znów zaczyna chodzić i mówić, a córka Muli, która od kilka miesięcy nie myślała o niczym innym niż komunii, nagle zaczyna symulować chorobę na dzień przed uroczystością. Nietypowe sytuacje przybierają na sile, doprowadzając do finału z zakończeniem otwartym, na które jest tyle odpowiedzi, ilu ludzi na świecie. A nawet pewnie więcej.


W filmie Szelc bohaterki zestawione są na zasadzie kontrastu: Mula jest osobą twardo stąpającą po ziemi, jej życie jest poukładane, nie ma niespodzianek, bohaterka troszczy się o dom i rodzinę. Kaja to chodzący chaos, większość czasu spędza na przechodzeniu przed naszymi oczami, słuchając głosów i podszeptów w swojej głowie. Starsza siostra uosabia wszystko to, co obecne, prawdziwe i materialne, jej siostra to, co naturalne, mistyczne i magiczne; nawet pory dnia mają swoje znaczenie – w trakcie dnia władzę ma Mula, natomiast nocą czuć mocniejszy wpływ Kai. Cały film jest najeżony symbolami (do zrozumienia, których na pewno będę potrzebował drugiego, a może i trzeciego seansu), a to wszystko podane jest w formie przypominającej niczym nie- zatrzymany chaos – błyskawiczne cięcia, wstawki, które kompletnie nie komponują się z poprzednią i następną sceną oraz praca kamery, która na myśl przywodzi nagrania z rodzinnych uroczystości. Odbiorca ma wrażenie, jakby kamerzysta brał udział w wydarzeniach, lecz nikt go jednak nie zauważał, gdy ten uwiecznia tydzień z życia skonfliktowanej rodziny. Do tego mamy jeszcze ciągłe uczucie niepokoju, które nie pozwala nam oderwać wzroku od ekranu, ze strachu przed utratą kolejnej dziwnej wstawki bądź niespodziewanego zachowania Kai.


Debiut Jagody Szelc utrzymał mnie w niedzielny wieczór w ciągłej gotowości przez ponad półtorej godziny, co mało któremu filmowi się zdarza. Choć nie jest pozbawiony wad (tempo, które nie należy do najszybszych, co może przeszkadzać przed wdrożeniem się w narrację oraz dość niezrozumiałe zakończenie) i nie udało mi się odczytać większości ukrytego przekazu reżyserki, z chęcią za jakiś czas wrócę do „Wieży. Jasny dzień.” Seans, jeśli dacie mu się porwać w jego grze, nie powinien wam się dłużyć, jeśli jednak nie kupujecie aż tak nowatorskiego podejścia do montażu, to zastanówcie się dwa razy. Ogromnie polecam wszystkim, którzy będą mieli okazję go obejrzeć.

OCENA KOŃCOWA: 7,5/10